Kimkolwiek jesteś: Łukaszem, Tomaszem, mężczyzną lub kobietą; życzę Ci dobrze; a tak po prostu dziękuję za słońce, niech wyrazem tego będzie historia, którą Ci odopowiem. Dam Ci coś mojego, co bez Ciebie by nie zaistniało. Dając – oddaję.
Wczorajsze popołudnie było niezwykle mroźnym i słonecznym dniem. To połączenie ciepła i chłodu zawsze jest intrygujące i wkurzające poprzez namnażanie dysonansów w głowie. Głównie związanych z przeciwnie stojącymi wobec siebie pragnieniami wyciągniętymi z przefiltrowanych wspomnień, które przynoszą nam do myśli zawodne wnioski indukcyjne. Bum.
Zderzenie z rzeczywistością: słońce zimą i latem, odczuwane i przepuszczone przez szybę jest gorące, a zimą za szybą jest zimno, stąd wniosek jaki? Mimo słońca na zewnątrz jest bardzo zimno za szybą. Widzę, czuję rzeczywiście, że słońce rodzi we mnie zawsze ochotę na spacer, otwiera mi ono okno na świat, albo mnie na świat. Mam pragnienie kontaktu, historii, pytania, życia! Płonę od gorąca. Nie przypuszczam i nie wierzę, że to słońce mi to daje, ono oczywiście to wzbudza. Mam włącznik u siebie w głowie, który jest po mojemu dopasowany do słońca, które świeci po swojemu.
To pragnienie to spacer. To pragnienie – chciałabym powiedzieć zwycięży nad innymi pragnieniami, ale nie mogę tak powiedzieć w tym momencie opowiadania. Jeszcze nie znam przyszłości.
To pragnienie, powiem poprawnie: zawsze do tej pory zwycięża. Dziś co prawda, ma utrudniającego to zwyciężanie, najgorszego z przeciwników – zimno. To bardzo zacięci wrogowie. To tylko jedna z bardzo silnych walk wśród moich wewnętrznych pragnień w tym momencie.
I tak dzisiaj jest fascynująco pogodowy mroźny dzień, z przyjemnością idę na fali słonecznego odurzenia. Rozmawiam z Frankiem i Rosie o wolnej woli i o kobiecości Franka. Franek ma 5 młodszych sióstr i ten fakt sprawia, że wszystko nagle rozumiem. Rosie kwestionuje pogląd, że nie ma wolnej woli. Popieram ją w jej zdaniu, i mówię:
– Nie wierzę, że wszystko jest zdeterminowane. Gdyby tak było nie byłoby miejsca na dobro w ogóle. To przecież jasne, że dobro wynika z akcji, z ruchu, ze zmiany; a zmiana nie może być zdeterminowana, bo to wtedy nie jest zmiana żadna. To tylko plan któryś tam z możliwych.
– No tak, nie można zaplanować prawdziwej zmiany. – Franek parafrazuje powoli, poprawiając szalik przyciska go mocniej do swojego karku i ust – widać, że to mu daje komfort. Robi to tylko po to, by za chwilę powtórzyć ten cały ceremoniał jeszcze raz, tylko dlatego, że chce mówić dalej:
– Zaplanować człowiek to jednak może sobie, co tylko zechce. Tylko nie może wnioskować o przyszłości z tych planów. – Dodał odchylając szalik od ust.
Złapaliśmy się miło wzrokiem – ma rację, oczywiście, że tak. Odchylam twarz do nieba, przyjemnie mnie ogrzewa. Rosie kończąc podpalanie papierosa, mówi po prostu samą szczerą prawdę. Kończy tym samym dialog, z czego nie zdaje sobie do końca sprawy:
– Dobro: albo by było, albo potrzeba zmiany, żeby było.
– Rosie, dokładnie o to mi chodzi. – Wycedzam wyraźnie przez zęby.
Przyszła mi potem jeszcze jedna myśl do głowy: a co gdyby tak było, gdyby dobro właśnie trwało i nie potrzeba wcale zmiany? – Nie powiedziałam o tym włomie myślowym głośno, ale myślałam dalej: to znaczyłoby, że wszystko jest dobre; czyli ludzie, my, ja jestem dobra. Rozmarzyłam się wyobrażając sobie zieloną łąkę wiosenną z kózką. To znaczy dalej: ja, my, ludzie – nie mogę czynić zła, bo nie da się go sprawić. Widzę zła wystarczająco dużo, by w to nie wierzyć. Idylliczny obrazek nie wydał mi się ani fascynujący, ani prawdziwy, ani prawdziwie dobry. Wykluczam tym jedyny prawdziwy powód skłaniający bezinteresownie do czynienia dobra – chęć zmiany cudzego położenia na lepsze. Ja chcę działać na korzyść innych, więc nie ma mowy o rozlewającym się basenie dobra, w którym pławią się ludzie. Pomyślałam o najbliższych wakacjach, które miałabym spędzić w takim pudełku, które doskonale znam i wiem o nim wszystko.
I zaczęłam wymieniać dobre cechy wakacji – co to znaczy być na wakacjach: zobaczyć coś nowego, poczuć coś innego, poznać innych ludzi, zmienić się, przerzucić swój umysł z zapamiętywania na drążenie. Z indukcji na dedukcję. Z każdą sekundą ta fantazja jest coraz mniej, jeszcze mniej i jeszcze jeszcze mniej fascynująca. Tchnięta myślą patrzę na Rosie i pytam:
– Rosie, a ty co robisz gdy tworzysz?
Uśmiechnęła są, ale nic nie odpowiedziała. Ciekawość we mnie w środku zasiała.
Wyszliśmy z zakrętu na wschodni chodnik Krakowskiego w kierunku południowo-zachodnim. Od razu uderzyło nas rażące słońce. Cudownie – myślę. Jak dawno temu ostatnio było tak cudownie? Dawno temu – szybko odpowiadam sama sobie. Tym bardziej cudownie – dodaję równie pośpiesznie. To ciekawe, jak dobrze przekręt Poppera się tutaj sprawdza.
Moje odbieranie świata teraz jest bardzo poczuciowe i wyobrażeniowe. Zatraca się granica odczuwania. Jest mroźnie, jak mroźnie może być mroźniejsze od tego co sobie wyobrażasz. Jest bardzo zimno. Patrzę pod słońce i się zachwycam światem. W tłumie widzę siebie inaczej. Wśród ludzi dostrzegam znajomą postać, widzianego już przeze mnie wcześniej człowieka dokładnie w tym samym miejscu tylko w innym czasie: w czasie wcześniej. I od razu, dokładnie w tej sekundzie przypominam sobie wszystko co mogę powiązać z tą twarzą. Krzyczę ucieszona:
– Rosie, to on!
– Dobra. – dostrzegła Cię i teraz patrzy na mnie znacząco.
Widziałam Cię dwa razy wcześniej, wiem o Tobie tyle, że zapraszasz do książki prawdopodobnie napisanej przez Ciebie. Wiem też również to, co powiedziała mi Rosie, gdy ją o Ciebie zapytałam, gdy Cię mijałam po raz drugi:
– Oglądałam tę książkę, ale nie wiem o czym jest. – Nie wiem. – Ok zgoda. Następnym możliwym razem. I wtedy zawarłyśmy pakt, według niego miałyśmy następnym razem przy Tobie się zatrzymać.
Spojrzałyśmy po sobie z Rosie uśmiechem w oczach. Zatrzymałyśmy się, co Franek chyba uznał za pomysł godny, i też to zrobił.
Gdy Cię właśnie zobaczyłam, ucieszyłam się, bo myślałam, że nie jest to prawdopodobne, żebyś tu był o tej porze, żebyś tu jeszcze był w ogóle. Twoja obecność była pozytywnym zaskoczeniem.
Nie pamiętam Twoich pierwszych słów, nie pamiętam w ogóle Twoich słów, pamiętam o czym mówiłeś, co mówiłeś, pamiętam nawet jak mówiłeś, pamiętam nawet swoją reakcję na to wszystko co słyszę. Mówisz do nas w sposób bardzo szybki i wyraźny, jakbyś się bardzo śpieszył: czasem mam wrażenie, że odgrywasz jakąś sztuczkę, powtarzając wyuczony tekst na pamięć, wyciągniesz mi zza mojego ucha wróbla? Wyciągniesz mi portfel z torebki? Nagrywasz jakiś głupi filmik? Jednocześnie Twoje słowa brzmią logicznie między sobą, zdania mają sens, a to co mówisz jest naprawdę ciekawe. Chcę Cię słyszeć, mów! Podtrzymuję rozmowę dając znaki aktywnego słuchania. Mówisz o książce, że mogę ją kupić, ale wtedy mam traktować ją, jakbym dopiero co ją znalazła, tutaj gdzie stoję. Zwyczajny człowiek, zwyczajny dzień. Franek i Rosie przerywają, i mówią do mnie wskazując jadący autobus: chodźmy już! Jestem zdruzgotana: ten autobus, czy inny, który jedzie na dół zaraz tu będzie z powrotem; a w tej chwili jednocześnie ktoś jest w pół zdania do nas; „hej, tak nie można!” – myślę sobie i mówię:
– Ok. Ja zostaję. Idźcie.
Rosie patrzy na mój wzrok i chyba wyczytuje w nim wiadomość z prośbą o pozostaniu. Nie wiem czy naprawdę ją o to prosiłam czy zrobiła to za mnie nieświadomość. Rosie zostaje i nawet przegląda już Twoją wydrukowaną książkę. Patrzę na Franka i szkoda z uśmiechem, mi się jego zrobiło, bo widzę, że bardzo chce jechać najszybszym autobusem. No ale cóż, stoi razem z nami. Chyba wszyscy mamy swoje takie sidła, w które wpadamy; i w których w ogólnym rozrachunku jest nam bezpiecznie.
Patrzę na książkę, żadne skojarzenie nie przychodzi mi do głowy. Mówię do Rosie, Franka i do Ciebie, że ekstra. Mówisz dalej, ale reszta rozmówców nie podziela zainteresowania. Zapisałeś swój adres mailowy moim długopisem na okładce książki, którą od Ciebie kupiłam za 20 złotych, które akurat miałam. Bardzo rzadki to stan, gdy mam przy sobie gotówkę, więc wiem dokładnie o nim teraz, że istnieje. Słuchając Ciebie wiedziałam, że świadomie zgodziłam się na Twoje warunki i byłam jak nigdy zadowolona, że mam gotówkę ze sobą. Kończąc nasz dialog oraz naszą transakcję wręczyłeś książkę, o której była cały czas mowa, – nie mnie. Podałeś ją Rosie mówiąc, żeby podała dalej gdy uzna to za stosowne. Rosie oddała Frankowi. Franek oddał mi.
Kamień spadł mi z serca – tak się mówi, choć nie czuję tego teraz na pewno; ale jest to: to, co odczuwam, wydaje mi się porównywalne jakością, a nie skalą do tego zdarzenia. Mógł być to może, w takim razie, kamyczek, który spada z plecaka i jest lżej.
Oni jej nie wzięli! Oni nie wzięli sobie Twojej książki!
Jak to dobrze, bo byłam cholernie zainteresowana co to jest, no i oczywiście – to ja za nią zapłaciłam. Z przeogromną chęcią oddam Rosie tę książkę, pod warunkiem, że będzie tego warta w moim odczuciu. „Książka” będzie warta, a nie Rosie – oczywiście mam na myśli.
Biorę książkę: 9 poskładanych i nadrukowanych kartek A4. Przyglądam się okładce i czytam na głos: Tomasz Leśniak, Słońce z butów. Otwieram na przypadkowej drugiej stronie i kończące akapit zdanie : „Powłóczymy się po mieście?” przyciąga mój wzrok.
Pragnienie zwyciężyło: idę spacerować. Schodzę w dół parkiem w kierunku Dobrej.
Według Ogólnej Teorii Względności, Einstein twierdzi, że dla tych, co się poruszają szybciej (jak również dla tych co są w czymś, co się porusza szybciej) czas leci wolniej. Dylatacja czasu. Spacer to fantastyczny zwyczaj.
Kra całą szerokością Wisły płynie do Gdańska dzisiaj. Zbliża się wiosna dla mnie. Przychodzi do mojej głowy wspomnienie z dzieciństwa. Stoję na mostku z siostrami i jest z nami moja mama, która wymyśla nam zabawę, którą od tej pory nazywamy misie-patysie. Wrzucam patyczek do rzeki po stronie mostu, która jest bliżej źródła i biegnę na drugą stronę by dostrzec czy mój patyk jest pierwszy po tej przeciwnej stronie. Tak widzę teraz te kry płynące na północ. Tylko ich ilość mnie przeraża, most też jest dużo większy i to wszystko jakieś takie za szybkie. Odpuszczam i patrzę jak ALA.
Jest za zimno na spacer.
Natura przeraża.
Chodzę tam i z powrotem szybkim krokiem wzdłuż ulicy biegnącej wprost przez most świętokrzyski. Dokładam krok do kroku, a potem kroki do kroków, a kroki te tworzą granicę przystanku autobusowego. Zimno jest. Autobus już nie przyjechał o czasie z rozkładu. Wnioskuję złudnie, że to znaczy, że zaraz będzie. Pomimo przepięknego światła, które widać na powiślu oraz dodatkowo tylko z tej strony rzeki: widać powiśle w nim; pomimo tego – nie patrzę. Przyglądam się już tylko temu co mijam pod stopami. Chodzę tak by nie nadepnąć na linię łączącą kostki brukowe chodnika albo tylko tak, by stawać na co drugą, albo szuram podeszwami lub kopię zużyty bilet, który leży samotnie na mojej drodze. Oglądam dokładnie wszystkie znajdujące się pod ławką elementy i wymieniam w myślach co widzę: drugi bilet leży, dalej kostka w innym odcieniu szarości, jakaś chyba pobrudzona – może od loda, który latem tu spadł jakiemuś dziecku; dalej 10 groszy i zatrzymuję się na nim. Minąć czy podnieść? Co ze sobą niesie minięcie, a co zabranie? Nie podnoszę, uznaję to za niewarte kosztu, jakim jest narażanie już zamarzniętych palców na dodatkowe zimno, ale nie stanowi to dla mnie powodu to, że jest to 10 groszy. Tylko 10 groszy? To dla mnie za mało? O co chodzi? To znaczy, teraz się poważnie przerażam: ile tam musiałoby być, żebym dała sobie rękę uciąć? A jak musiałabym żyć gdybym podniosła to 10 groszy? I razem z autobusem pojawiają się inne myśli w głowie, ale te rozmyślania to już inna strona Wisły do opowiadania.
Twoją książkę oddałam.
DMB
Skomentuj